Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Galicyjska Lady Makbet. Rozmowa z Magdą Skubisz, pisarką z Przemyśla o jej najnowszej powieści [ZDJĘCIA]

Beata Terczyńska
Beata Terczyńska
Magda Skubisz.
Magda Skubisz. Kacper Leśniewski
Rozmowa z Magdą Skubisz, pochodzącą z Przemyśla pisarką i zielarką o trzeciej części sagi o rodzie Tyszkowskich.

Po powieściach „Aptekarka” i „Czarci ogród” ukazała się właśnie „Jemioła, klątwa i cholera”. Cóż ten tytuł trzeciej części sagi rodu Tyszkowskich nam czytelnikom urzeczonym tymi historiami sugeruje?

- Jemiołę wykorzystuje się do obniżania ciśnienia u osób obdarzonych zbyt bujnym temperamentem. To też święte ziele Katji, czyli głównej bohaterki sagi. Klątwa ma związek z czarem rzuconym na hrabinę Tyszkowską a cholera nawiązuje do epidemii, która dziesiątkowała ludność w Galicji w 1855 roku. W tym też roku rozgrywa się akcja książki.

W trzeciej części mamy kontynuację losów bohaterów, których polubiliśmy od pierwszych stron kart „Aptekarki”?

- Mam nadzieję, że tak się stało i że czytelnicy już się uzależnili od panny aptecznej Katji i niesfornego Antoniego Tyszkowskiego.

Frapująca jest ta wspomniana klątwa…

- W Kalwarii Pacławskiej, w krypcie pod Kaplicą Tyszkowskich, do lat 80-tych XX wieku znajdowała się wypełniona wodą trumna. Leżała w niej pani odziana w czarną suknię: hrabina Wiktoria Tyszkowska, mama Antoniego, mojego głównego bohatera. Jedna z legend kalwaryjskich wspomina, że wszystkie, leżące w okolicach sanktuarium studnie należały do Tyszkowskich i podczas odpustów hrabina kazała sobie płacić za korzystanie z nich. Także matkom z dziećmi, utrudzonym drogą i skwarem letnich dni. Przekazy mówią, że jedna z pątniczek nie miała pieniędzy, ale Tyszkowska nie zgodziła się, by kobieta zaczerpnęła wodę ze studni i napoiła swoje dziecko. Zmarło ono z pragnienia i wówczas zrozpaczona matka rzuciła klątwę na hrabinę. Powiedziała jej „żeby się pławiła w tej wodzie do sądnego dnia”. Pierwotnie Tyszkowska została pochowana w bieszczadzkim Zawozie, niedaleko Soliny. Choć grobowiec wybudowano na wzgórzu, jakimś cudem trumna podeszła wodą. Wnuk Wiktorii, i ostatni z Tyszkowskich, Paweł - zanim sprzedał Zawóz, zabrał z grobowca zwłoki babki i przeniósł do nowo wybudowanej kaplicy grobowej w Kalwarii Pacławskiej. Choć kaplica także znajduje się na wzgórzu, miejsce wiecznego spoczynku ponownie podeszło wodą.

Niesamowita historia!

- Ale to jeszcze nie koniec. W latach 60-tych, kiedy zbudowano zaporę na Solinie rodzinne włości hrabiny Tyszkowskiej, czyli Zawóz i Wołkowyja, także częściowo znalazły się pod wodą. Klątwa nie odpuściła.

To kolejny raz, kiedy pisząc powieść, wertując archiwa, rozmawiając z ludźmi natrafiła pani na niewiarygodne opowieści?

- Przyznam szczerze, że bardzo sceptycznie podeszłam do informacji, że jeszcze w latach 80-tych szczątki Wiktorii wystawiano na widok publiczny. Jednak długoletni dziennikarz tygodnika „Życie Podkarpackie” (dawniej „Życia Przemyskiego” przyp. aut.) redaktor Zdzisław Szeliga, potwierdził ten fakt. W 1981 r. w artykule pt. „Po odpust na Kalwarię ”, opisał swoje wrażenia po wizycie w krypcie Tyszkowskich, gdzie spoczywały zanurzone w wodzie zwłoki. W prywatnej rozmowie wspomniał także, że istnieją zdjęcia (nie odważył się ich wówczas publikować) dokumentujące ów fakt, jednak nie ma pojęcia, gdzie się obecnie znajdują. Mnie osobiście nie tyle zaintrygowało, dlaczego ciało Tyszkowskiej eksponowano publicznie - wiadomo, że to atrakcja turystyczna, choć poniekąd odrobinę koszmarna - ale dlaczego złą sławę Tyszkowskiej tak troskliwie podtrzymywano nawet wiele lat po śmierci. Moim zdaniem odpowiedź jest prozaiczna: Wiktoria procesowała się z klasztorem. Ojciec Rafał Maria Antoszczuk, OFMConv. , autor opracowania „Rola Rodziny Tyszkowskich dla Kalwarii Pacławskiej” opisuje m.in. spór między Tyszkowską a klasztorem o zasiany owies oraz o cegielnię. W Archiwum Klasztoru Franciszkanów zachował się list, w którym Wiktoria zarzuca zakonnikom samowolne korzystanie z łąki przy Kaplicy Św. Rafała. Ostatecznie sprawa skończyła się w sądzie ugodą, a Tyszkowscy po latach stali się hojnymi darczyńcami klasztoru. A wracając do potępionej jaśnie pani - marzę o tym, aby odnaleźć te zdjęcia…

Gdzieś te klisze może jeszcze się zachowały?

- Mam taką nadzieję. I jeżeli ktoś posiada zdjęcia w swoich archiwach, albumach, to bardzo proszę o kontakt.

„Grzebiąc” w temacie epidemii cholery, też natrafiła pani na coś niezwykłego?

- Zasadniczy problem brzmiał: dlaczego tyle osób umierało na cholerę w ówczesnych czasach? Wiele złego zrobiło błędne założenie, bowiem XIX-wieczni medycy traktowali cholerę podobnie jak dżumę. Mówiono i pisano, że przyczyną rozprzestrzeniania się zarazy jest morowe powietrze, a nawet, że „powietrze ubogie w elektryczność dodatnią”. Na wodę nikt nie zwracał uwagi. Tymczasem główne skupiska cholery występowały tam, gdzie wylewano nieczystości, gdzie znajdowały się szamba, wspólne ujęcia wody, fontanny... Fakt, że epidemię powoduje bakteria namnażająca się w wodzie, odkrył dopiero doktor Robert Koch i opublikował wyniki badań w 1883 roku, czyli kilkadziesiąt lat po tym, kiedy toczy się akcja „Jemioły, klątwy i cholery”. W połowie XIX wieku lekarze wierzyli, że jedynym sposobem na wyzdrowienie, jest pozbycie się choroby z organizmu poprzez „naturalne otwory ciała”, czyli poprzez wywołanie wymiotów i biegunki. Do najchętniej stosowanych kuracji należała ipekakuana, czyli wymiotnica, olej rycynowy, olej krotonowy (śmiertelnie trujący), przeczyszczający siarczan magnezu czy też mocna kawa, podawana co pół godziny. Powszechnie stosowano narkotyki, takie jak opium i strychnina, „leczono” także rtęcią, która powodowała potworny ślinotok i poprzez to, miała oczyszczać organizm z chorobowego pierwiastka. Skądinąd zasłużony lekarz, Tytus Chałubiński w swoim dziele „Leczenie w cholerze” zaleca spożywanie… makowca. Upuszczano krew i wykonywano lewatywy z dymu tytoniowego. Wszystkie tego typu kuracje powodowały błyskawiczne odwodnienie, co tylko przyśpieszało śmierć pacjentów.

To wszystko brzmi dziś jak tortury?

- O tak. Gdy czyta się zachowane akty zgonu z opisami, co jeszcze podawano pacjentom, to włos się jeży. Jeden z lekarzy radził kłaść chorym na brzuch rozgrzane, żelazne podkowy.

Ale w powieści pojawia się jakiś dobry, mądry doktor?

- Oczywiście, bo takich lekarzy było całe mnóstwo! W powieści wspominam postać angielskiego doktora Thomasa Aitchisona Latty (1796 - 1833), wynalazcy soli fizjologicznej. Odkrycia tego dokonał w 1832 roku, a wyniki badań opublikował w czasopiśmie medycznym „Lancet”. Latta obserwował w Londynie ogniska cholery i zauważył, że wybuchają one wśród biedoty zamieszkałej w pobliżu zbiorników wodnych. Ponieważ śmiertelność była znaczna, doktor zastosował wśród chorych nowatorską metodę, która polegała na doustnym i dożylnym nawadnianiu chorych, zamiast - jak do tej pory - odwadnianiu poprzez wywoływanie wymiotów i biegunek. Mimo iż metoda doktora Latty okazała się skuteczna i znacznie zmniejszyła liczbę zgonów, nie spodobała się przedstawicielom angielskiej arystokracji, którym śmiertelność wśród biedoty była na rękę. W efekcie nacisków na rząd i lekarzy, o soli fizjologicznej zapomniano na ponad 70 lat i do badań nad nią wrócono dopiero na początku XX wieku, kiedy okazało się, że wyrównuje zaburzenia gospodarki wodno-elektrolitowej u chorych na cholerę. Wracając do wątku literackiego - odkrycie doktora Latty stało się inspiracją dla działań Katji - bohaterki „Jemioły, klątwy i cholery”. Mój przyjaciel, Paweł Kogut, farmaceuta o specjalności zielarskiej, który od wielu lat współpracuje ze mną jako konsultant i ekspert od aptekarskich ciekawostek, zasugerował, żeby taką miksturę Katja zrobiła samodzielnie, w domowych warunkach, a następnie podawała ją doustnie odwodnionym chorym. Skład pionierskiej soli fizjologicznej znacznie różnił się od obecnego, ale zasadniczo zawierał wodę, miód i sól. Miałam wątpliwości, w jaki sposób panna apteczna dobierze odpowiednie proporcje tych składników, a wtedy Paweł zapytał: „A co jest słonego i fizjologicznego w naszym organizmie…? Łza! Niech Katja tak długo kombinuje, aż jej wyjdzie smak łzy”. W ten sposób główna bohaterka komponuje „Żywą Łzę”, czyli coś w rodzaju soli fizjologicznej.

Jak długo trwały przygotowania do najnowszego tomu sagi?

- Szło opornie, ponieważ bardzo długo zastanawiałam się nad wyborem narratora. W „Aptekarce” narratorką była Katja, w „Czarcim ogrodzie” - Antoni Tyszkowski, więc miałam spore wątpliwości, czy postać (do tej pory drugoplanowa) Wiktorii Tyszkowskiej, kogokolwiek zainteresuje. A potem odkryłam, że Wiktoria miała kochanka młodszego od własnego syna… Dodałam do tego legendę o klątwie i wyszła mi piękna, intrygująca, niejednoznaczna postać, zatroskana o los swoich dzieci i ich nieakceptowane wówczas społecznie związki z kobietami z ludu. „Jestem beznadziejną matką. Starszy syn pije, a młodszy rycerską krew miesza z włościańskim błotem” - to zdanie na początku książki pada z ust Wiktorii.

Co jeszcze wiadomo o Wiktorii Tyszkowskiej?

- Przypuszczam, że istnieje pokrewieństwo między nią a żoną Jana Matejki - Kornelią Teodorą z Giebułtowskich. Matejkowa w późniejszych latach cierpiała na chorobę umysłową. Znana była z tego, że miała iście ognisty temperament, a nawet niszczyła mężowi obrazy. Giebułtowska to panieńskie nazwisko Wiktorii Tyszkowskiej. Według Zbigniewa Kozickiego, autora książki „Zawóz”, z której korzystałam podczas pisania „Jemioły, klątwy i cholery” majątek w familii Giebułtowskich dziedziczono w linii żeńskiej, a więc istnieje możliwość, że Wiktoria swój niepokorny charakter otrzymała w spadku po matce, Rozalii. Rozalia - oficjalna właścicielka dóbr - pochodziła z rodziny Karsznickich, która to rodzina słynęła z temperamentnych kobiet, „awanturnic”, wystarczy chociażby wymienić Barbarę Karsznicką czy Salomeę Karsznicką - negatywne bohaterki legend bieszczadzkich.

Co dalej z sagą?

- Historia Tyszkowskich jest szalenie intrygująca, a wątków można rozwinąć naprawdę mnóstwo. Jeden z nich poruszyłam w ostatniej książce, opisując związek Wiktorii ze znacznie młodszym od niej Maksymilianem Mroczkowskim, zarządcą dóbr w Zawozie. Na ślad tego romansu natrafiłam w kolejnej, kalwaryjskiej legendzie spisanej przez Ojca Rafała Marię Antoszczuka , pod tytułem „O pustym grobie na kalwaryjskim cmentarzu”. Historia opowiada o zbiegłym powstańcu, który znalazł schronienie we włościach niedawno owdowiałej Wiktorii Tyszkowskiej. Oboje zakochali się w sobie z wzajemnością, jednak rodzina Tyszkowskiej nie wyraziła zgody na związek, sprzeciwiając się małżeństwu możnej wdowy z przybłędą bez grosza. Wiktoria nie chciała rozstawać się z ukochanym, zatem uczyniła go swoim rządcą. Gdy zmarł, okazało się, że pochodził z możnej rodziny, która dopiero po latach dowiedziała się, że ów mężczyzna przeżył powstanie. Wraz ze Zbigniewem Kozickim poszukaliśmy śladów tej legendy. Wiktoria owdowiała w 1846, zatem „powstaniec” nie mógł być powstańcem listopadowym, bo wtedy jeszcze żył jej mąż. Bardziej prawdopodobne wydało mi się Powstanie Krakowskie. Według opracowania Jadwigi Turczyńskiej „ Jamna Górna - historia wsi” Wincenty Tyszkowski, mąż Wiktorii, „przechowywał” kilkoro emisariuszy w swoim majątku, a potem kłamał przed władzą austriacką, że to jego oficjaliści. Zatem mamy rok 1846, Powstanie Krakowskie i tajemniczego kochanka, który według legendy zarządzał majątkiem Tyszkowskiej. Kluczem rybotyckim administrował podówczas Józef Tyszkowski, czyli syn Wiktorii, więc jedynym rządcą, który pasował do opisu był Maksymilian Mroczkowski, herbu Nałęcz („można” rodzina!), sprawujący pieczę nad bieszczadzkimi dobrami jaśnie pani. Mroczkowski spoczywa na cmentarzu w Zawozie pod imponującym rozmiarami nagrobkiem - być może był to symbol jego zasług na polu zawodowym. A może nie tylko zawodowym…

Nie jest chyba łatwo odkrywać karty związane z przeszłością tego rodu związanego z naszym regionem?

- Ślady po Tyszkowskich zatarły się z powodu braku dziedzictwa historycznego i kulturowego na ich dawnych ziemiach. Jamny - Górna i Dolna, gdzie rozgrywa się akcja „Aptekarki” to nieistniejące wsie, które podobnie jak wiele innych miejscowości, padły ofiarą Akcji Wisła. Prawie cały majątek Tyszkowskich dotknął podobny los. Po II wojnie światowej ludność wyznania greckokatolickiego wysiedlono, zburzono cerkwie i cmentarze, a święte kapliczki rozsypały się w proch. Widać to chociażby w Zawozie, gdzie aby dotrzeć do „Kaplicy na Chryżu”, niegdyś popularnego miejsca pielgrzymek, błądziłam po lesie chyba godzinę…

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Galicyjska Lady Makbet. Rozmowa z Magdą Skubisz, pisarką z Przemyśla o jej najnowszej powieści [ZDJĘCIA] - Nowiny

Wróć na przemysl.naszemiasto.pl Nasze Miasto